Rowery zamieniliśmy dzisiaj na buty trekingowe. Skoro jesteśmy w górskiej stolicy Gruzji to nie wypada nie iść w góry. Podeszliśmy do tematu odpowiedzialnie: pobudka o 6:30, obfite śniadanie i przed ósmą jesteśmy już po zakupach. Świeży lawasz prosto wyjęty z pieca parzy ręce. Chmury zaczynają się podnosić i odsłaniają to, czego nam wczoraj zabrakło z powodu deszczu: widoki na ośnieżone szczyty. Wspinamy się stromą drogą przez miasto i mijamy baszty. Zostały wybudowane w XI i XIII wieku, stoją na podwórkach, między zabudowaniami, mają 2-3 piętra. O co chodzi? To swaneckie wieże obronne. Z jednej strony pomagały zamienić tutejsze miasteczka w trudne do zdobycia twierdze. Z drugiej- służyły za dom i fortecę dla rodzin, które przez wieki mściły się za krzywdy wyrządzone nawet kilka pokoleń wstecz.

baszty obronne w Mestii

piekarnia

chleb na drogę
Potem pogoda zgotowała nam prawdziwie dynamiczny teatr widokowy. To tu, to tam zza chmur wyłaniały się kolejne szczyty. Im wyżej, tym panorama stawała się szersza a my nie mogliśmy się napatrzeć. Oprócz nas te nieziemskie widoki podziwiały tylko stada krów i jeden koń. I nasz pies, który chyba znał drogę na pamięć i prowadził nas dzielnie kiedy nie mogliśmy znaleźć szlaku. Po czterech godzinach marszu minęliśmy pierwszych turystów- dwóch Francuzów schodzących z góry z czarnym psem. Też się do nich przyłączył. Widać takie tu zwyczaje. Zmachani i zachwyceni dotarliśmy na 2800m – nad jeziorka Koruldi, niestety prawie zupełnie wyschnięte. Ale i tak to widok po horyzont najbardziej się liczył. Stąd Jacek postanowił przypuścić atak szczytowy na 3300, żeby obejrzeć sobie dokładnie lodowiec Uszba (4710). My zostaliśmy w pobliżu jeziorek siedząc i patrząc na dolinę, dnem której płynęła rzeka Murkhura, wzdłuż której tu przyjechaliśmy. Jacek wrócił po półtorej godziny, zadowolony i usatysfakcjonowany widokiem lodowca. Pies był cały czas z nim i na 3100 zaczął udawać zdechlaka. Zaraz powyżej zaczynało się nieciekawe, bardzo strome i grząskie podejście. Może chciał Jackowi zasugerować, żeby tam nie iść? Toteż wrócili.
Zeszliśmy inną ścieżką, która okazała się tak naprawdę potokiem, na szczęście wyschniętym. W ogóle mało tu oznaczeń, widzieliśmy 2 drogowskazy, żadnych informacji o czasie przejść. Tu i tam kamień czy drzewo maźnięte na biało- czerwono. Turystów kilkunastu, krów kilkadziesiąt. I dwa busiki wiozące leniwych prawie na samą górę. Nam dzisiejsza wyprawa zajęła 10 godzin, a widoki zostaną w pamięci na długo.