Dzień idealny 🙂 zaczęło sie od tego, ze wyposażona w słowniczek zamówiłam na śniadanie wszystko co pani babcia zaproponowała. Zjedliśmy o siódmej rano pod szyldem Popas Paradis i w drogę.
Szerokiej drogi życzyli nam sąsiedzi- ornitolodzy i biolodzy zamieszkujący ten zabawny zajazd.
Mocno gnała nas adrenalina! A dzień był upalny od rana, ani jednej chmurki na niebie. Dzielnie pokonywalismy kolejne górki, podziwiając bezkresne pola słoneczników. Pierwsze 50km praktycznie bez przerwy góra-dół. Widoki i zjazdy- fantastyczne. Nawet specjalnie nie narzekałam. Jechaliśmy jak natchnieni.
Ostatnia prosta to praktycznie wyglądanie morza za każdym zakrętem, chociaż do bryzy było jeszcze kilkanaście kilometrow po rozpalonej drodze i 40C.
I światło czerwone, każde możliwe, po półtorej minuty.
Wjechaliśmy do Konstanty.
I wreszcie jest!
Trochę nie wiemy co zrobic- skakać, triumfować? To juz? Znaleźliśmy drogę na plażę, pamiątkowa fota, piwo dla uczczenia. Co dalej?
Konstanta to wielkie miasto i plaża tutaj była raczej miejska, wokół bloki. Podjechalismy kilkanaście kilometrow na północ, na mierzeję Mamaia. A tu zamiast sennych rybackich wsi- tętniąca życiem nadmorska imprezownia! Nie widziałam w Polsce takich plaż. Ciąg hoteli tuż nad morzem, plaze podzielone na opisane sektory, nad całością kolejka gondolowa, między plażą a hotelami- deptak, dyskoteki i restauracje. Wyobraźcie sobie Juratę i przemnóżcie przez 10. Przystanelisny więc przy wifi i znaleźliśmy w tym przepychu coś dla siebie. I czas na pogapienie się na fale, wypicie butelki wina i obserwacje wschodu księżyca.
Jest tak dobrze, ze zostaniemy tu prawdopodobnie jutro i dopiero we wtorek ruszymy dalej. Przed nami jeszcze 200 kilometrow do Delty Dunaju.
A teraz wino “3 hektary” i mecz. Komentowany przez wszystkich dookoła, jak podsluchalismy pod sklepem w Ion Corvin. Messi, Messi.
Nie mogę uwierzyć, ze to już.