Tym razem wystartowalismy przed dziewiątą. Co kilka kilometrów mijaliśmy spokojne wioski, pełne plotkujących przy płotach pań, zasiedzialych na ławeczkach staruszków i grupek dzieci. Co chwilę ktoś do nas machał lub krzyczał, dzieciaki przybijały nawet piątki a jedna z pań chciała nam dać w prezencie rumianek, którego spory pęk wlasnie gdzies scięła.
Ten biedak ledwo dawał radę pod górę. Przystanął co chwilę a panowie przytrzymywali wóz żeby sie nie stoczył.
Zatrzymując się często na obowiązkowe chłodzenie doturlalisny się do ostatniego dzisiejszego odcinka- rozpalonej drogi do Calafatu. Moj termometr pokazał 49C. Istna dolina śmierci.
Dokładając do tego roboty drogowe z wtorójącym im zapachem smoły, zrobiło się nie do wytrzymania. Teoretycznie planowaliśmy obozować gdzies za miastem, ale wizja braku prysznica drugi dzień pod rząd w tym upale trochę nas zmartwiła. Upatrzylismy w Calafacie zacienioną restaurację z wifi, znaleźliśmy hotel i od dwóch godzin leżę pod klimatyzatorem martwiąc się tylko o to czy nie zabraknie zimnej wody w kranie 🙂